Słowo na niedzielę 10 listopada 2019 r.
Zanim Ksiądz Bosko został kapłanem, studiował w seminarium w Chieri. W tym czasie przyjaźnił się z Alojzym Comollo. Oto jego wspomnienia. Byliśmy związani tak głębokimi więzami przyjaźni, że zupełnie otwarcie mówiliśmy o wszystkim, co może się zdarzyć, między innymi i o tym kiedy jeden z nas umrze.
Pewnego dnia, gdy czytaliśmy razem dłuższy fragment biografii jakiegoś świętego i któryś z nas pół żartem, pół serio powiedział: – Byłoby wspaniale, gdyby ten z nas, który umrze pierwszy mógł przynieść drugiemu wiadomość z tamtego świata.
Wiele razy powracaliśmy jeszcze do tego tematu, aż wreszcie umówiliśmy się: – Ten, który umrze wcześniej, przyjdzie, jeśli Bóg pozwoli, powiedzieć temu drugiemu, czy jest zbawiony.
Nie przywiązywałem wielkiej wagi do tej umowy, zawartej nieco lekkomyślnie (odradzam wszystkim tego rodzaju pakty!), niemniej jednak, zwłaszcza podczas ostatniej choroby Alojzego, potwierdziliśmy i odnowiliśmy ją wiele razy. Mogę wręcz powiedzieć, że ostatnie słowa i ostatnie spojrzenie Alojzego było jak podpis złożony pod umową. Wielu naszych kolegów wiedziało o całej sprawie. Ci, którzy wiedzieli o naszej umowie, z niecierpliwością czekali na to, co się wydarzy. Ja też oczywiście myślałem o tym. Miałem nadzieję, że „Wiadomość”, jaką Alojzy mi prześle, złagodzi nieco ogromny ból po jego stracie. Alojzy Comollo zmarł 2 kwietnia 1839 roku, a następnego dnia wieczorem został pochowany.
Wieczorem tego samego dnia leżałem już w łóżku w sypialni, w której spało około dwudziestu seminarzystów. Byłem cały podekscytowany. „Dziś w nocy wypełni się przyrzeczenie”, myślałem.
Około w pół do dwunastej w korytarzach rozległ się głuchy odgłos, jakby olbrzymi, ciągnięty przez wiele koni wóz zbliżał się do drzwi sypialni. Z każdą minutą dźwięk ten stawał się coraz bardziej posępny, jak grzmot. Cała sypialnia się trzęsła. Przerażeni klerycy wyskoczyli ze swych łóżek i stłoczyli się w jednym kącie. I wtedy właśnie, wśród posępnego łoskotu gromu, rozległ się jasny głos Alojzego Comollo, który po trzykroć powiedział: „Bosko, jestem zbawiony”.
Wszyscy klerycy słyszeli łoskot, wielu słyszało także głos, ale nie rozumiało słów, natomiast kilku, tak jak ja, zrozumiało je doskonale, tak że przez długi jeszcze czas przekazywano je sobie z ust do ust. Po raz pierwszy wtedy tak się przeraziłem; tak bardzo, że aż się poważnie rozchorowałem i byłem bliski śmierci.
Odradzam wszystkim zawieranie takiej jak nasza umowy. Bóg jest wszechmocny i miłosierny. Zwykle nie zwraca uwagi na takie umowy, ale czasami w swej nieskończonej dobroci pozwala, by się wypełniły, jak to się zdarzyło mnie.
ks. mgr Bernard Twardowski